
Jestem
chyba jedną z ostatnich osób, które dopiero teraz przeczytały tę
książkę i usłyszały o jej autorze czyli Zygmuncie Miłoszewskim.
Nie jestem miłośniczką kryminałów i dlatego też nie
interesowałam się nowościami z tego gatunku. Nie ukrywam, że
promocja cenowa w pewnym dyskoncie z owadem w tle i film
spowodowały, że postanowiłam z przekory przeczytać "Ziarno
prawdy". Z bardzo dużym dystansem podchodziłam do lektury ale
niepotrzebnie, bo książka porwała mnie od pierwszych stron. Jest to
taki typ literatury, który nie daje codzienności normalnie
funkcjonować. Wszystko schodzi na dalszy plan albo najpilniejsze
rzeczy robione są w biegu. Prokurator Teodor Szacki przyjeżdża do
prowincjonalnego Sandomierza,
które co prawda od
osiemnastej było wymarłe – ale niestety nie dlatego, że
mieszkańcy sie pomordowali. [s.20-21]
ale dlatego, że była to typowa "dziura zabita dechami". W
Warszawie zostawił swoją przeszłość – rodzinę i karierę dla
sielankowatego miasteczka, w którym miał zacząć nowe życie. Po
Wielkanocy dostaje śledztwo, które ma rozwiąć kto zabił
działaczkę społeczną, której zwłoki znaleziono pod murami
starej synagogi. Powracają antysemickie zaszłości – legendy i
przesądy. Jak rozwikłać zagadkę jeżeli lokalna społeczność
milczy?
Miłoszewski
bardzo sprawnie wodzi za nos czytelnika. Mamy wiele zagadek i za
każdym razem rozwiązanie ich nie jest takie oczywiste jakby wydawać
się mogło. Bohaterowie są niesztampowi z bardzo ciekawymi
życiorysami. Dialogi soczyste, dzięki którym książka wchodzi jak
"nóż w brzuch" ;)
Polecam!
5/6